"Łzy Trójcy"

I jak ?


  • Total voters
    0

Mazzak

Member
Dołączył
25.8.2004
Posty
57
Brzask niknącego słońca na gasnącej lini horyzontu. Zawsze gdy patrzył na to osobliwe zjawisko, nie potrafił pojąć go do końca, nie był pewien jego jego natury, tak zaiste skąplikowanej, iż trudno było ogarnąć ją w słowach. Zastanawiało go co się działo gdy ta kula ognia schodziła poza zasięg jego bystrego wzroku, chwilami nawet myśląc, że gineła w niebycie by odrodzić się na nowo, tak bardzo napawał się jej pięknem. Nic nie wzbudzało w nim równego podziwu co to wydarzenie... wydarzenie które oglądał dzień w dzień, jakby nie potrafił się nim nigdy dostatecznie nacieszyć. Punkt jarzącej się czerwieni malał na jego oczach z chwili na chwilę, niczym gasnące z zimowym podmuchem ognisko, aż całowicie zniknął, zostawiając po sobie widmo własnego koloru. Na twarzy przyglądającemu się temu wszystkiemu młodzieńca, wykwitł uśmiech, tak szeroki, iż wydawał się przez chwile, szczęsliwy ponad miare, lecz po chwili znowu powrócił do swojej dawnej zamyślonej postawy. Nagle w jego rubinowych oczach zapłoneła iskierka, po czym wciągnął głeboko powietrze i rozejrzał się dookoła. Jakże piękna wydawała się teraz ta piaszczysta plaża na której stawiał swe gołe stopy, zaś wody, za którym słońce milkneło na noc w eksplozji barw, dodawało jej tym bardziej uroku. Przyszedł mu z zaskoczenia do głowy pomysł opiania tej cudowności dookoła jakąś piosenką, tak więc zaczął lekkim i barwnym głosem intonować słowa, które na myśl mu naszły:
Co by było gdyby jednego dnią piękno tego świata
Zniknęło by zginąć w otchłannych pustkach na lata
Iżby istnienie wszelakie i cichy pioruna grzmot
Takowy szorstki szept i wzmagający ptaka lot
Umarło jak to słońce ginące za mego wzroku zasięgiem
Odbijając się na wszystkiej historii bolesnym pręgiem
Jednakże czy tak samo to wszystko na nowo by wstało
By pracą lasów, plaż i mórz na nowo parało
My ludzie wierzymy, iż tako by się wydarzyło
Lecz chwile owe w pamięci naszej dłutem ciemiężnym wybiło...

Wziął głeboki oddech, dając odpocząć swego gardłu i przymnął na chwile oczy, aby wsłuchać się w świergot wieczornych litanii ptaków.Chciał to znów kontynuować swoją swoistą mantrę do wszystkiego co zapierające dech wokoło, ale nagły, cichutki, prawie niesłyszalny szelest krzaków za jego plecami, wyrwał do z zadumy. Przez chwile dawał pozór niewiedzy czającemu się z tyłu obcemu, w rzeczywistości jednak poprawił ułożenie dłoni, tak by łatwiej mu było wyciągnąc miecz, oraz kąt rozstawu nóg dla prędszego wybicia. Usłyszał jeszcze zbliżającego się kroki prawie całkowicie gaszone o piasek, i wystosował błsykawiczny półobrót, wyciągając w jego trakcie swoją broń z pochwy i wyskakując w przód ustawił koniec sztychu pod grdyką przeciwnika. Okazała się nim oszałamiająco urodziwa dziewczyna, o dwa cale niższa od niego, z kasztanowymi włosami opadającymi kaskadą za ramiona. Była wygięta w pół, próbując złapać oddech tak by nie przebić sobie przełyku śmiertelnie ostrą klingą, lecz jej złociste oczy wpatrywały się bystro, acz z lekkim zaskoczeniem na swoje pogromcę.
- Oczekiwałam na bardziej ciepłe przywitanie, ale widze, iż nie jestem tu mile widziana - rozpoczeła, mówiąc głosem aksamitnym, z nutką sarkazmu wskazującą na wciąż tkwiący miecz dotykający jej delikatnej skóry.
Chłopak uśmiechnął się i odsunął ostrze, podrzucając je do góry, po czym łapiąć i wbijając głownią, skierowaną ku dołowi, głeboko w piasek. Sięgnął dłonią o biodro dziewczyny pomagając jej się wyprostować, zaś drugą odgarnął jej włosy z ramion gdy już stała naprzeciw niego - W istocie moja droga, jednakże wyglądałaś w tej pozycji bardzo uroczo - znowu się uśmiechnął i próbował pocałować ją w policzek. W odpowiedzi ona szybko wycofała swoją twarz od niego, co wywołało zdziwioną minę u młodzieńca
- Dealenie, jeśli myślisz, że po tym niejednoznacznym powitaniu dam ci się obdarzać całusami to się grubo mylisz - kiedy on się na nią patrzył skonfundowany, nagle poczuł z tyłu swej szyji płaz sztyletu - bynajmniej, nie bez rewanżu - spojrzała na niego niewinnie po czym obróciłą się w jego delikatnym objęciu, tańcząc nagimi stopami na ziarenkach piasku i nucąc sobie jakąś melodie pod nosem. Chłopak jedną ręke schował za siebie, zaś drugą złapał jej uniesione w góre dłonie, przyłaczając się tak do jej wirowania. Po kilku chwilach oboje sięgneli po swoją broń, wciąż tkwiąc w pełnych harmonii i lekkości krokach, i z wolna zaczeli pozorowane na siebie ataki. Wykonał ślamazarne cięcie po kolanach, i spotkał wśród świeżego powietrza jej wzrok tak by zatrzymać go na swoim. Ona odpowiedziała troszke szybszym blokiem, a drugim sztyletem, który trzymała, wywijała młynki i zamarkowała pchnięcie, by sprawdzić przygotowanie swojego chwilowego przeciwnika. Jego błyskawiczna rekcja i sparowanie ciosu, ucieszyły ją, więc wykonała krzyż ze swych ostrzy, napierając na niego ponownie. Momentalnie ich powolna wymiana ciosów przerodziła sie w chyżą, mimo iż udawaną, walkę z pełnym zaangażowaniem wśród obu stron. Młodzieniec widząc wymyślny atak rywalki odsunął się prędko na bok, jednocześnie machnął swym mieczem tak by jeden z trzymanych przez nią sztyletów zjechał po drugi, tym samym tworząc luke w jej obronie. Korzystając z okazji, wykonał w nie pchnięcie, pomiędzy opusczoną klingę, a łokieć, celując prosto w brzuch. Dziewczyna, zdesperowana do uniknięcia ciosu wciągneła brzuch i cofnęła się ciałem do tyłu, lecz zostawiając swe ostrza w niekorzystnej pozycji. Nie przegapiwszy tego błedu jej pozorowany przeciwnik schylił się natychmiast i przemknął pod jej nikłą w tej sytuacji gardą, wymierzając rękojeścią miecza, cios w skroń, po to tylko by zatrzymać go kilka centymetrów przed uderzeniem.
- Wygrałem - uniósł brwi zwycięsko, gdy usłyszał dźwiek upadających o ziemię sztyletów dziewczyny - Choć tym razem z większymi problemami... znacznie większymi niż uprzednim razem - poprawił się poprawiając wyraźnie zniesmaczony wyraz jej twarzy. Upuścił także swój miecz i powoli przewrócił ją wraz ze sobą na piasek, tak by leżeli obok siebie i patrzyli na resztki czerwieni, która została na widnoskłonie ponad spokojnymi wodami.
- Kiedyś uda mi się ciebie pokonać - odparła z zaciętości w głosie jakby chciała podkreślić swoją determinacje - Prędzej, bądź później - odwróciła głowe w jego strone i spotkałą jego mieniące się lazurem oczy, wyrażające rozbawione powątpiewanie. Zaczęła chichotać gdy zdała sobie sprawę z lekko absurdalnych słów, które wypowiadała - No może niekoniecznie
I oboje wybuchneli głośnym śmiechem odbijającym się od skał opodal i niosące się echem po lesie.

***
Chwilowy blask w świetle księżyca, przecinający powietrze z oszałamiającą prędkością, gasnący na końcu swej trasy. Strzała lecąca ku swemu celowi, trafiła w sam środek, drżąc jeszcze chwilę od nacisku jaki zrobiła na prowizoryczną, wystruganą z dębu tarcze. Łapiąc głębszy oddech i przymykając jedno oko, nałożył kolejną strzałe na cięciwe swego smukłego łuku, naciągnając ją do granic możliwości swych mięśni. Puścił. Rozległ się przeciągły świst lotek ciśniętych przez wiatr, zaś poblask nocnego okręgu na niebie, znów rozjaśnił drzewiec na kolor młodej lipy. Z rubiesznym spojrzeniem strzelca grot wbił się w uprzednią strzałe, przecinając ją na pół w idealnej symetrii. Łucznik uniósł głowę do góry, przypatrując się czystemu, niezmąconemu przez chmury niebu, a jego oczyma ulatniał się niekończący zachwyt ku naturze. W nieuwadze na jego ramię w swobodnie upadł przeżółkły liść, zwiastun nadchodzącej zimy, pory błogiego odpoczynku dla lasu. Twarz strzelca z lekka uśmiechnęła się, gdy gładkim ruchem strzepywał obumarły wytwór natury, oddając w swym wyglądzie jego młodzieńczy wiek. Zarzucił szybkim ruchem swój łuk na ramię, w fasadzie pływających dookoła głowy, dawno nie ścinanych włosów, zgrabnie przygotowując się do niedalekiego nastania ranka. Kiedy nie zobaczył na horyzoncie żadnych oznak wschodzącego słońca, usiadł na miekkiej trawie opierając swoje szupłe ciało o pobliskie drzewo, i żując w zębach źdbło jednego z leczniczych ziół. Nucąc sobie pod nosem starą, niezapomnianą piosenkę, z rozbawieniem lustrował otoczenie budzące się do życia.
Z boku pluskające ryby zakłócały monotonie życia w niewielkim stawiku, pokazując jako przyroda frywolną być potrafi. W trawach obok słychać się dało budzące życie, na przywitanie, w swej harmonii, nowego dnia.
Na purpurowych liliach, takowych umoczonych kwiatach
W wonnym ogrodzie pełnym o boskich zapachach
U strzegów złoconych wrót porannego blasku
Pomiędzy słońca wschodem i owada trzasku

Obok bezwolny strumyk, bezlitośnie ciął w swym nurcie kamienie, wśród wzurzonych grzyw białej piany, pryskającej na wszystko dookoła. Na swym torze przecinał bok stawiku, zabierając ze sobą wodę, to dając ją na nowo, niczym matka opiekująca się troskliwie swym niesamodzielnym dzieckiem. Skręcając i burząc się na opadach gruntu dodawała kolejne dziwięki do leśnego chóru natury, tak róznego od zgięłków ludzkości.
Tam gdzie pnie się wijący potok wbrew zasadom
Ową wodą, w srebszystym locie, wzburzaną ku nasadom
Jaki wodospad tam bawi się z naturą w berka
Raz w tę i we wtę, iż tu pokłonnie w końcu klęka

Chłopak zatopił się we swych myślach, odpływając od rzeczywistości. Jak długo tu był, sam, ze swą skalaną głeboko duszą, z przeżartym od lat winą i strachem sercem, napawany codzienną samotnością. Ogarnęła go melanholia, gdy wspomnienia dawnego mordu rodzinnej wioski wracały na nowo, z utrwalającym się obrazem umierających najbliższych. Pamiętał jak uciekał, popędzany przez strach przed własną śmiercią, ni jotę nie myśląc o tak drogich mu osobach. Słyszał ich krzyki, tak pełne bólu, oraz przerażenia, i mimo, iż lat miał wtedy zaledwie dwanaście, to żałował swojej ucieczki. Swojego przeklętego tchórzostwa. Skrył głowe w kolana i z zamkniętymi oczami przygryzał wargę, ostatkiem sił próbując powstrzymać łzy. Wiele razy próbował sam w sobie wykonać swoisty rachunek sumienia, jednakże zawsze jego bolesne wysiłki spełzały na niczym. Tamtego dnia, wśród pożogi płonących domów stracił wszystko - dom, rodzinę, nawet imię - wyrzekł się samego siebie. Błąkał się wiele tygodni nim trafił do tego sielankowego lasu, gdzie miał wszystko co potrzebował ku przeżyciu. Oprócz możliwości odpokutowania, acz z nadzieją większą, że zdoła się wyzbyć zalu. Kiedyś tam. W końcu.
Świat ten pogrożony w chaosie o słodkim zapachu
Zaś jeden, drugiemu serca nie napawa strachu
Uwolniony z jarzmów, łkania łez w ciągłym skryciu
Po wieki czas, byś myślał o śmieszności w życiu

Próbował wymusić na swojej twarzy uśmiech, lecz nie dane było mu go ukazać. Zastanawiał się czy kiedyś, zapomni o tym całym smutku, wyrwie się z łańcuchów samotności, które cisnęły jego ciało. Gdy mruczał ostatnie wersy piosenki, błagał w głebi serca jakiegokolwiek boga o lepszy los.
Zdmuchaj smutki, kurz śnieżnobiały po trochę
Niechaj nadzieję na powrót nie pozostaną płochę...

Podniósł głowę schyłkiem do góry i spotkał się tam ze wzrokiem dzikiego orła, jedynego kompana w swojej tułacznej egzystencji. Jakże pięknie wyglądały jego pióra oświetlane bladym blaskiem, zaś twarz dumna i pełna typowego dla nich honoru. Ptak niecierpliwe kręcił dziobem, zahaczając o jego skórzane, własnoręcznie szyte spodnie, jakby chciał coś przekazać młodzieńcowi. Ten już kilka razy spotkał się z takowym jego zachowaniem, więc uznał, iż coś musiało się stać, skoro przeszkadza mu w rozmyślaniach. Zerwał się na równe nogi, w tym samym czasie wyciągając dwa krótkie miecze jakich zwykł używać do walki. Od razu przestawił umysł się na bojowy tryb myślenia, odrzucając na poźniej wszystkie zmartwienia.
Nigdzie opodal nie wykrył żadnego niebezpieczeństwa, więc troche się uspokoił i spojrzał jeszcze raz na orła, siedzącego mu teraz na ramieniu. Ten wyraźnie rozumiejąc, że jest pytany o co chodzi, zaskwirczał coś, oraz pokazał swym skrzydłem kierunek.
- Prowadź - rzekł podniesionym głosem młody łucznik, i w akompanimencie lecącego ptaka, podążył biegiem w głab lasu, oddalając się od swego zacisznego schronienia. Zwierzę mijało drzewo za drzewem, dążąc nieuchronnie do celu, z determinacją pokazania zagrożenia. Za nim chłopak w doskonałym wyćwiczeniu ciała, giętko umykał przed najróżniejszymi przekszkodami, jakie zastawiały mu drogę. Nagle z wzroku jego zginął orli przewodnik, jednak pęd prędkiego kroku, spowodował, iż przeciął swym ciałem kolejne krzaki nim zdążył się zatrzymać. Od razu gdy zobaczył rozgrywającą się sytuacje, padł na ziemię, przerażony tym co widziały jego oczy. Wychylił głowę nad niewysokie urwisko na którym leżał i spojrzał w dół, gdzie stały dwa rosłe ogry znęcające się nad jakąś dziewczyną. Jeden trzymał ją za nogi głową ku ziemi, zaś drugi co chwile okładał pięścią lub pałką, wystawiając jej wiotkie ciało ponad granice wytrzymałości. Była niewiele młodsza od niego, najwyżej dwa lata, a cera mimo, że cała pobrudzona trochę wyschniętą, lecz w większości swieżą krwią, byłą głądka i piękna. Rysy jej wykrzywionej w bólu twarzy, poddawały cięzkiej próbie nerwy chłopaka, wzmagając w nim wściekłość z sekundy na sekunde. Jej pobrudzone od błota jasne włosy, poszarpane wszędzie ubranie, wraz z poobijanym, smukłym ciałem, przekraczały jego rozumowanie o wszelakim okrucieństwie. Tym razem nie stchórze, powtarzał sobie sam w duchu, tym razem nie ucieknę. Może szanse posiadał nikłe, ale tak czy inaczej niewiele miał do stracenia w swoim życiu, takowo warto było teraz zaryzykować. Nie czując już lęku wybił się do pozycji stojącej, z lekko ugiętami kolanami, oraz łukiem w dłoniach.
Nim potwory zdążyły go zauważyć, pierwsza strzała poszła w ruch...

***

Przeszedł, spokojnym krokiem obok kolejnego kramu, przydrożnego handlarza, wpuszczając jednym uchem, zaś drugim wypuszczając następne, przebrzmiałe już dla niego, gwarancje o najwyższej jakości towaru. Z obojętnością uniknął nachalnego kupca, stojącego wśród tłumu i proponującego różnorakie dobra. Gwar w tej cześci miasta był wyjątkowo dotkliwy, chwilami nawet nie dało się usłyszeć słów wypowiadanych z odległości kilku jardów. Wszelakie krzyki sprzedających, protesty, okradzionych przez tutejszych złodzieji, plebiuszy, czy krzyki mocującyh się najemników, oraz obstawiających na nich pieniędze, widzów. To wszystko zlewało się w jedną bezustaną kakofonię dźwięku, tu i ówdzie przerywaną przez krzątających się niewolników, sprzątających ulice, proszących o zrobienie miejsca na chwilę. Po plecach wędrowca płynął na wietrze, osobliwy płaszcz, pamiętający jeszcze czasy jego dawnego dzieciństwa, a mimo to ciągle wyglądającego jak nowy i wciąz błyszczący w fasadzie świateł jak od lat. Górna część, przykrywała skrzętnie twarz, nie ukazując jej innym przechodniom pod żadnym kątem, tak jakby, materiał wytwarzał kompletnie nieprzeniknioną dla ludzkich oczu, czerń. Jednakże on nie był takowym człowiekiem, nie należał do tych prostych i ograniczonych w swych poglądach osobników, swoją ignorancją odrzucających wszystko co niejasne. W swych osobliwych korzeniach nie posiadał żadnego z nich, lecz nie spychało go to w żaden sposób do pogardy czy samouwielbienia. Nauczony był szacunku dla każdej chadzącej po padole tych ziem istoty, choć gdy tak patrzył na tych rozpitych i przepełnionych pychą dziwaków, robiło mu się w duszy żal. On, jako elf, wędrujący po tym nieznanym kontynencie, popychany wciąż ciekawością, coraz mniej wierzył, iż spotka na swej, długiej zapewne, drodze jakiegoś człowieka godnego nazwania mianem - przyjaciela. Jak wiele rzeczy zostało zmarnowanych by wszyscy ci tu żyli w dostatku, jak wiele cierpień niewinnych stworzeń. Skrzywił się na myśl o suto zakrapianych miesiwem ucztach, sporządzanych z niepotrzebnych zwierzęcych ofiar, kiedy można było tak wiele z nich uniknąć i ograniczyć się tylko do niezbednego. Uważał, że nigdy już nie pojmnie mentalności ludzi, iżby tak pokręconej, pełnej ironi i paradoksów.
Nagle z rozmyślań wyrwało go uderzenie o nogi, gdy o mało się nie potknął i tylko wrodzona zręczność pozwoliła mu utrzymać rownowagę. Elf zdumiał kiedy zobaczył, iż przyczyną jest jeden z niewolników, skulony ze strachu przed przewidywanym gniewem, którego całe ciało drgało w konwulsjach przerażenia. Ten bezdusznie wieziony stwór, był zwykłym goblinem, zapewne złapanym za młodu i torturami zmuszanym do cieżkiej pracy, bez żadnych praw. Dla takich przypadków serce wędrowca krajało się wręcz z niepewności, acz zauważyć musiał, iż mimo złej natury tych bestii, były one żywe i należała im się wolność. Szybko podjął w swym sercu konieczną decyzje, jednocześnie wymyślając skąplikowany plan. Pochylił się nad biedakiem i wyciągnął w jego stronę ręke, chcąc pomóc mu się podnieść, co wywołało u niego jeszcze większe drgawki. Zaczął coś skamleć, paplać jakieś błagania o litość, niezrozumiale jąkając się mówił o swojej bezbronnej rodzinie. Nagle elf złapał za ramiona stwora targając nim troche aby się uspokoił, zaś całe otoczenie nie zwracało na rozgrywaną scene najmniejszej uwagi, z przyzwyczajenia do takowych. Spojrzał mu w oczy, i mimo kaptura dał do zobaczenia swój ciepły uśmiech, chcąc ukazać mu dobre chęci. Wyciągnął zza pasa dwie robione z machoniowego drewna różdżki i wręczył je do dłoni niewolnikowi, mrugając porozumiewaczo.
- Wyzwólcie się - szepnął w charczącej mowie goblinów, jakiej się nauczył - pomoge wam na tyle ile będe w stanie - zarzekł się z pełną powagą. Kiedy zobaczył wielki zachwyt na twarzy goblina, znowu wylał na usta uśmiech, przepełniony, tak nieczęstą u niego radością. Kiwnął głową, żeby pokazać stworowi plan, wskazujący wyraźnie na użycie przez niego różdek, z zaklętymi wewnątrz urokami. Goblin wstał niezdranie i od razu ruszył pędem do uliczki niedaleko, entuzjastycznie wykrzykując coś do swoich pobratymców, zaś wędrowiec podniósł się, oraz naciągnął bardziej kaptur na twarz, przygotowując się na niechybną potyczkę. Wszyscy niewolnicy dookoła zaregowali wręcz błyskawicznie, wydawało się nawet, iż czekali na ową okazje od dawna, ich przygotowanie zaskoczyło nawet temu kto im pomagał. Natychmiastowo w rękach każdego z nich znalazła się jakaś broń, przez niezgrabnie wykute sztylety po dębowe pałki. Elf był typem samotnika, bardziej z musu niżli z wyboru, i zgranie w tak chaotycznej grupie, utrzymało go na kilka chwil w bezruchu niedowierzania.
Kiedy się ocknął zobaczył jak tamten biedak któremu chwile przedtem podarował broń przeciwko ciemieżcom, właśnie zaczyna jej używać. Jakowo, że nie potrafiłby się przyczynić do czyjejś śmierci, to rożdżki które dał, miały zaledwie moc zwykłego czaru snu, acz to wystarczyło na pokonanie wszechsłabych organizmów ludzi. Kiedy jedni za drugimi padali pogrążeni w błogim chrapaniu, on zaczął szeptać cicho pewną inkantację.
O bogowie co władacie tym światem w swej mądrości
Uczyncie me ręce swoistymi wrotami przepastności
Niech nieskalany ogień pod me rozkazy i władanie
Na kilka chwil ku pomocy prawości stanie

To kończąc z opuszków jego palców powystrzeliwały strumienie żywego ognia uformowane, niczym dziesięciokrotnie większy szpon jakiegoś drapieżnego ptaka. Teraz wystarczył jeden cios aby obalić jakikolwiek budynek...
 

IMac...

Member
Dołączył
13.1.2005
Posty
335
Bardzo, bardzo Dobrze!

Opowiadanie ciekawe... Pełne opisów... Ortografia na poziomie... Tylko jedna uwaga: To wszystko trochę nie trzyma się kupy!
 
Do góry Bottom